czwartek, 13 sierpnia 2009

Wakacje, wakacje

Miałem ostatnio okazję obejrzeć znowu Kompanię Braci - genialny serial, gratka dla takiego amatora Drugiej Wojny Światowej jak ja. Gdy przypominałem sobie losy kompanii E, odżyły też wspomnienia o źródłach moich fascynacji: liczne książki z biblioteki ojca oraz... Medal of Honor :-). W tytuł grałem ten dość długo, łącznie z multiplayerem i pamiętam, że niestety gra ta jak na dzisiejsze czasy mocno ustępuje innym pozycjom pod względem grafiki czy chociażby samej grywalności. Już w roku wydania recenzent w CD-Action (zauroczony MoHem) narzekał na przytłaczające skrypciarstwo i nierówny poziom trudności. Zatem nie ma do czego wracać.

Ale po Medal of Honor serca graczy zaczęła podbijać seria Call of Duty. W jedynkę grałem - zaczęło się świetnie, od zrzutu spadochronowego nad Normandią. Pamiętam dobrze pierwszy etap, sprawiał wrażenie otwartego. Gracz spadał w pobliżu gospodarstwa, obok była polana, wokół, wśród grzmiących dział przeciwlotniczych, lądowali koledzy - "świat" był otwarty. Potem niestety temp spadło, a misje strony radzieckiej - nuda. (no, może poza pierwszą: jeden karabin przypadał na dwóch żołnierzy, drugi czekał aż padnie pierwszy. Zgadnijcie czy gracz był na początku uzbrojony, hehe).

Mój duch pragnął wtopić się całkiem w klimat serialu, przeżyć pierwsze dni inwazji i strzelać do Niemców. MoH:Pacific Assault który przeszedłem parę lat temu zraził mnie do tej serii, a była to ostatnia odsłona jaka wyszła na peceta. Zajrzałem więc do wikipedii, aby dowiedzieć się nieco więcej na temat CoD4, o którym wcześniej hucznie było na forach. Zawiedziony już samym podtytułem "modern warfare", skoczyłem pod trójkę - której nie wydano na blaszaki. Zatem padło na CoD2.

A prawdę mówiąc, najpierw dowiedziałem się, że można tanio dostać toto w MediaMarkcie (thx Pejo), a potem przeprowadziłem powyższą rozkminę :P

CoD2 powitał mnie tym, czym zawiódł mnie w pierwszej części: kampanią radziecką polegającą głównie na bieganiu po zrujnowanym mieście (tu: Stalingrad). Rozgrywka jest nadal taka sama jak w klasycznym FPSie, nie ma tu wielkiej filozofii - chociaż są różnice, mam wrażenie że wynikające z konsolowych korzeni tytułu. Po pierwsze nie można zapisać gry w dowolnym momencie. Po drugie nie ma paska zdrowia. Gdy dostajemy kulkę ekran zachodzi czerwonym kolorem. Jeśli nadal będziemy pod celnym ostrzałem, to koniec - wczytuje się ostatni chceckpoint.

Czy na pewno koniec? Prawdę mówiąc, nie było to takie uciążliwe. Są one dość często ustawione, nie pamiętam, żebym był zmuszany do przechodzenia jeszcze raz dłuższego fragmentu.

Co poza tym ciekawego? Koniec z one-man army, najwyżej dwie pukawki naraz (+granaty, również dymne)., chociaż najczęściej biegałem tylko z MP40. Granat dymny to bardzo przyjemna zabawka i mocno wpływa na rozgrywkę. Dym jest niewiarygodnie obfity i gęsty, nie wpływa też na nasze zdrowie; nic tylko wrzucić taki granat pod gniazdo MG42 po czym wbiec w szare kłęby plując przed siebie ciągłym ogniem =).
Szok od eksplozji - no cóż, to już było i nie robiło takiego wrażenia jak za pierwszym razem.

Po wyparci Niemiaszków ze Stalingradu wskakujemy w skórę Brytola. Ku mojemu rozczarowaniu (mimo wszystko najbardziej mnie zawsze fascynował front zachodni) niestety jesteśmy w gorącej Afryce. Może to nie powód samego umiejscowienia, w końcu MoH:AA zaczynał się od misjii w Afryce, które były świetne, ale... czegoś po prostu brakowało. Pruło się do kolejnych Szwabów i nie było w tym żadnego dreszczyku emocji. Pejo się ekscytował, że walka cały czas toczy się razem z całym oddziałem, że jest zerwana konwencja jednoosobowej armii. Prawdę mówiąc, nie zauważyłem tego. Jasne, są koledzy wozacko przeskakujący murki, czasem rzucą granat dymny, ale ich obecność zauważa się dopiero wtedy, gdy wróg atakuje z kilku stron. Odrzucają granaty i utrzymują wroga na odległość. Ale takie etapy były dwa czy trzy, reszta - to szarża naprzód na kolejne umocnione pozycje wroga, gdzie koledzy zostają z tyłu i są prawie niezauważalni.



Wracając do Afryki - czekają nas tam etapy zmechanizowane, pokierujemy lekkim pojazdem opancerzonym, a potem również czołgiem w jednej z licznych pancernych potyczek. To miła odskocznia od rutyny. Potem wreszcie rozpoczyna się kampania amerykańska, desantem na Pointe du Hoc. Utrzymanie przyczółka to było wyzwanie, parokrotnie wczytywałem checkpointy, było naprawdę gorąco. Zaraz potem było zdobywanie i obrona wzgórza 400. To właśnie te dwa etapy najbardziej zapamiętałem z całej gry, one najbardziej błyszczały.

Muzyka jest w sumie podobna do tej z Kompanii Broci - wzniosła, powolna, ale nie pasuje tutaj. W serialu, gdzie poznawaliśmy myśli żołnierzy, ich rozterki, wątpliwości i problemy, faktycznie kreowany był patetyczny klimat. W grze - no co z tego, że każdy z kumpli ma swoje nazwisko. Nie o to chodzi, nie tego zresztą chyba od FPSa się oczekuje. Oczywiście, wzniosłe tony gdy przybywa wsparcie "w ostatniej chwili" pasują jak najbardziej. Ale można by nieco bardziej zróżnicować muzykę, bo większość misji nie była tak heroiczna jak sugerowałaby to muzyka.

Grafika - na początku trochę raziła, spodziewałem się czegoś więcej po tytule wydanym w 2005 (zwłaszcza mając w pamięci Prey'a). Plansze były czasem w dziwny sposób zbyt sterylne i puste. Przeszkadzały wszechobecne ograniczenia. Jednak generalnie nie było źle, chociaż czasami miałem wrażenie, że znowu gram w MoH:AA.

Podsumowując - rozgrywka nieco repetatywna, grafika znośna, muzyka nie na miejscu, a do tego kilka etapów, które naprawdę podnoszą adrenalinę. Poza tym gra bardzo krótka - przebiegłem ją w kilka wieczorów. Trochę się zawiodłem, zwłaszcza za cenę 37 złotych. Liczyłem na coś na poziomie Prey'a: zwiodła mnie "sławna" seria, znany developer i zachęcająca cena.

Brak komentarzy: