"Ilość kościelnych rozwodów rośnie lawinowo" - zagrzmiał w ostatnim tygodniu Newsweek. Nie jest to być może wiadomość, która wybiła się na pierwsze strony codzienników, ale sam artykuł skłania do zastanowienia się.
Więcej...
Teza postawiona przez dziennikarzy jest prosta: Kościół wreszcie idzie wiernym na rękę i legalizuje to, co i tak działo się powszechnie już zawsze. Tezę tę ma potwierdzać fakt, że pod jeden paragraf kanonu 1095 (uchwalony w 1983) można podciągnąć niemal każdego: "niezdolni do zawarcia małżeństwa są ci, którzy z przyczyn natury psychicznej nie są zdolni podjąć istotnych obowiązków małżeńskich". Dziennikarz Newsweeka następnie przytacza doświadczenia wdowy, której eks-mąż powymyślał brednie i zdobył upragniony kwitek. Nie, żeby wdowa była przeciwna rozwodowi - i tak żyli od paru lat osobno, po prostu przeszkadzało jej to, że mąż o niej nakłamał. Ot, do rozwodu kościelnego podstaw nie było...
Dostojnicy kościelni oczywiście jakiemukolwiek "pójściu na rękę wiernym" przeczą (i gdy piszę o zakonnikach, to niestety mam na myśli wywiad z jednym z nich - przyznaję bez bicia), jednak dalej czytam, że nie można skazywać dwójki ludzi na piekło życia codziennego przez jeden błąd w młodości. No to jak to: teraz możemy się pobierać i eksperymentować, bo zawsze można się cofnąć? A co się stało z przysięgą wierności na całe życie?
Rozsądnym wyjściem z sytuacji byłoby podniesienie granicy wieku, w którym można przystąpić do sakramentu małżeństwa, ale Kościół nie uczyni tego, żeby nie narażać młodzieży na problemy na tle seksualnym. Niby logiczne, ale czy w tej sytuacji podniesienie poprzeczki o 3 lub 5 lat naprawdę coś zmieni? Ludzka chuć nie budzi się nagle w dniu dostania dowodu.
Wracając do rozwodów: ich liczba może też wzrastać z powodu rosnącej świadomości ludzi. To dobrze, bo małżeństwa w których jedna strona bezsensownie cierpi, można teraz przerwać i nie narażać się na wieczne potępienie. Z drugiej strony to źle, bo paragraf jest wykorzystywany nie tylko przez krzywdzone żony, ale również przez młodych, których nowa wybranka kategorycznie zażąda ślubu kościelnego. Dlaczego do takich rzeczy dochodzi? Przecież każdą sprawą zajmuje się sąd, każda jest dokładnie badana. Otóż okazuje się, że nie każda. Jest mi o tyle łatwo w to uwierzyć nie tylko ze względu na przykład w Newsweeku, ale ze względu na fakt, że w sądach zasiadają księża. Nie uwierzę, że wszyscy oni znają się doskonale na prawie kanonicznym i na ludziach. Byle klecha może krzyczeć z ambony, czy uczyć religii, wątpię, żeby w owych sądach było inaczej.
Poza tym, ludzie, którzy przychodzą po rozwód kościelny zazwyczaj i tak nie żyją już razem, zapewne są po rozwodzie cywilnym. Cóż z tego, że ksiądz odmówi udzielenia rozwodu? Mało jest takich, którzy by się tym naprawdę przejmowali. Człowiek wierzący w sakramentalność związku i tak będzie go ratował za wszelką cenę - bez nakazów księży. Dla wierzącego rozwód to ostateczna ostateczność, tragedia i w ogóle wielki sajgon. Ci rzadko kiedy będą chcieli rozwodu kościelnego bez dobrego powodu.
Jakie jest rozwiązanie tej sytuacji? Czy dalsze ustępstwa są dobrą drogą? Pozwólmy ludziom się mylić? Jan Paweł II ostrzegał przed nadmiernym przyzwoleniem na rozwody, ale kto go teraz pamięta. Może zamiast pozwalać ludziom wybierać drugi raz, nie pozwalać im się mylić? Utrudnienie zawiernia związków małżeńskich przez jakieś testy, czy może przez psychoanalizę zakochanych? Brzmi absurdalnie, ale jak inaczej mieć pewność, że dana dwójka to dobrana para?
W tym momencie dochodzi jeszcze aspekt wiary. Miłość obojga przypieczętowana sakramentem i jeszcze skropiona miłością Boga - oto największa siła. Z punktu widzenia Kościoła nic dziwnego, że małżeństwa giną - brakuje Boga w rodzinie. Wydaje mi się jednak, że istnieje też bardziej przyziemne wytłumaczenie tego zjawiska. Otóż niewierzący zdają sobie sprawę, że ślub kościelny to szopka dla babć i reszty rodziny. Wszystko potem można odkręcić. Kiedy zatem pojawiają się problemy, albo nowe zauroczenie, tak naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie, żeby powiedzieć: "Sorry, najwyraźniej byłeś/łaś moją pomyłką".
Natomiast wierzący uważa, że nie ma innej drogi. Problemy się przezwycięża, zauroczenie jest niczym, bo w naszym związku płonie ogień miłości - pięknie, ale jest jeszcze druga droga: "kurde, miałem szansę żyć inaczej a muszę siedzieć tu z tą/tym starą/ym..."
A zatem, czy niewierzący mają lepiej? Co by się nie ziało mogą sobie wystartować kolejny raz, nigdy nie skażą się na "piekło życia codziennego". Tracą rzeczywistą możliwość spędzenia z kimś całego życia, ale czy potrzebują tego? Wydaje się że tak: w końcu prawie wszystkie religie "promowały" monogamizm. Czy to sprawka jednego Boga, który stał za tym wszystkim? Możliwe, ale racjonalista powie raczaj: każde społeczeństwo wykształciło związki monogamiczne jako najkorzystniejsze.
Nie odważę się podsumować wszystkich wypocin powyżej. Być może jakiś mój pogląd i tak się ukształtował i bezczelnie wyziera z tekstu, ale nie sformułuję go wprost. Z racji wieku nie mogę mieć praktycznego pojęcia na temat małżeństwa, chamstwem byłoby więc moje próby rad, czy potępienia czegoś. Co do jednego jestem tylko pewien: nie podoba mi się przyzwalająca strona Kościoła. Może to nie było zamierzone działanie, ale w takim razie coś - i to duże coś - z pewnością działa źle.
Dostojnicy kościelni oczywiście jakiemukolwiek "pójściu na rękę wiernym" przeczą (i gdy piszę o zakonnikach, to niestety mam na myśli wywiad z jednym z nich - przyznaję bez bicia), jednak dalej czytam, że nie można skazywać dwójki ludzi na piekło życia codziennego przez jeden błąd w młodości. No to jak to: teraz możemy się pobierać i eksperymentować, bo zawsze można się cofnąć? A co się stało z przysięgą wierności na całe życie?
Rozsądnym wyjściem z sytuacji byłoby podniesienie granicy wieku, w którym można przystąpić do sakramentu małżeństwa, ale Kościół nie uczyni tego, żeby nie narażać młodzieży na problemy na tle seksualnym. Niby logiczne, ale czy w tej sytuacji podniesienie poprzeczki o 3 lub 5 lat naprawdę coś zmieni? Ludzka chuć nie budzi się nagle w dniu dostania dowodu.
Wracając do rozwodów: ich liczba może też wzrastać z powodu rosnącej świadomości ludzi. To dobrze, bo małżeństwa w których jedna strona bezsensownie cierpi, można teraz przerwać i nie narażać się na wieczne potępienie. Z drugiej strony to źle, bo paragraf jest wykorzystywany nie tylko przez krzywdzone żony, ale również przez młodych, których nowa wybranka kategorycznie zażąda ślubu kościelnego. Dlaczego do takich rzeczy dochodzi? Przecież każdą sprawą zajmuje się sąd, każda jest dokładnie badana. Otóż okazuje się, że nie każda. Jest mi o tyle łatwo w to uwierzyć nie tylko ze względu na przykład w Newsweeku, ale ze względu na fakt, że w sądach zasiadają księża. Nie uwierzę, że wszyscy oni znają się doskonale na prawie kanonicznym i na ludziach. Byle klecha może krzyczeć z ambony, czy uczyć religii, wątpię, żeby w owych sądach było inaczej.
Poza tym, ludzie, którzy przychodzą po rozwód kościelny zazwyczaj i tak nie żyją już razem, zapewne są po rozwodzie cywilnym. Cóż z tego, że ksiądz odmówi udzielenia rozwodu? Mało jest takich, którzy by się tym naprawdę przejmowali. Człowiek wierzący w sakramentalność związku i tak będzie go ratował za wszelką cenę - bez nakazów księży. Dla wierzącego rozwód to ostateczna ostateczność, tragedia i w ogóle wielki sajgon. Ci rzadko kiedy będą chcieli rozwodu kościelnego bez dobrego powodu.
Jakie jest rozwiązanie tej sytuacji? Czy dalsze ustępstwa są dobrą drogą? Pozwólmy ludziom się mylić? Jan Paweł II ostrzegał przed nadmiernym przyzwoleniem na rozwody, ale kto go teraz pamięta. Może zamiast pozwalać ludziom wybierać drugi raz, nie pozwalać im się mylić? Utrudnienie zawiernia związków małżeńskich przez jakieś testy, czy może przez psychoanalizę zakochanych? Brzmi absurdalnie, ale jak inaczej mieć pewność, że dana dwójka to dobrana para?
W tym momencie dochodzi jeszcze aspekt wiary. Miłość obojga przypieczętowana sakramentem i jeszcze skropiona miłością Boga - oto największa siła. Z punktu widzenia Kościoła nic dziwnego, że małżeństwa giną - brakuje Boga w rodzinie. Wydaje mi się jednak, że istnieje też bardziej przyziemne wytłumaczenie tego zjawiska. Otóż niewierzący zdają sobie sprawę, że ślub kościelny to szopka dla babć i reszty rodziny. Wszystko potem można odkręcić. Kiedy zatem pojawiają się problemy, albo nowe zauroczenie, tak naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie, żeby powiedzieć: "Sorry, najwyraźniej byłeś/łaś moją pomyłką".
Natomiast wierzący uważa, że nie ma innej drogi. Problemy się przezwycięża, zauroczenie jest niczym, bo w naszym związku płonie ogień miłości - pięknie, ale jest jeszcze druga droga: "kurde, miałem szansę żyć inaczej a muszę siedzieć tu z tą/tym starą/ym..."
A zatem, czy niewierzący mają lepiej? Co by się nie ziało mogą sobie wystartować kolejny raz, nigdy nie skażą się na "piekło życia codziennego". Tracą rzeczywistą możliwość spędzenia z kimś całego życia, ale czy potrzebują tego? Wydaje się że tak: w końcu prawie wszystkie religie "promowały" monogamizm. Czy to sprawka jednego Boga, który stał za tym wszystkim? Możliwe, ale racjonalista powie raczaj: każde społeczeństwo wykształciło związki monogamiczne jako najkorzystniejsze.
Nie odważę się podsumować wszystkich wypocin powyżej. Być może jakiś mój pogląd i tak się ukształtował i bezczelnie wyziera z tekstu, ale nie sformułuję go wprost. Z racji wieku nie mogę mieć praktycznego pojęcia na temat małżeństwa, chamstwem byłoby więc moje próby rad, czy potępienia czegoś. Co do jednego jestem tylko pewien: nie podoba mi się przyzwalająca strona Kościoła. Może to nie było zamierzone działanie, ale w takim razie coś - i to duże coś - z pewnością działa źle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz